Rytuały masońskie według przedwojennych świadków

Według jednej  z mieszkanek Osowa (niem. Aspenau), która przed II wojną światową chodziła tam do niemieckiej szkoły podstawowej, dzieci zapytały kiedyś nauczyciela kim oni są „farmazyny”. Nauczycielem był bardzo przyjemny, młody człowiek, który dał się namówić na przybliżenie paru informacji na temat postrachu dzieci.

Aby zostać członkiem loży masońskiej, trzeba było spełnić określone warunki. Kandydat musiał być „lepiej urodzony”, mieć nieposzlakowaną opinię i trafić tam z polecenia innego wolnomularza. Zjazdy członków odbywały się w Berlinie, gdyż tam znajdowała się siedziba Wielkiej Loży. Było to tajemnicze miejsce „z wielką, pomalowaną na czarno salą, oświetloną świecami i szkieletem w rogu”. Adept musiał przejść swego rodzaju inicjację, próbę. Były to różnego rodzaju zagadki, odpowiedzi na pytania oraz rytuał, w którym istotną rolę odgrywał szkielet człowieka i młotek. Co z nimi robili – nie wiadomo. Większość czynności wykonywano z zawiązanymi oczami. Najistotniejszym elementem całego rytuału było losowanie. Jeśli „rekrut” przeszedł pozytywnie inicjację, czekała go jeszcze tylko jedna czynność – wybranie w ciemno swojego losu na dalsze życie. A możliwości były wielkie. Można było wylosować, że do końca życia wszystkie przedsięwzięcia, jakie się podejmie, będą sukcesem. Że bez względu na warunki pogodowe dany gospodarz będzie miał urodzaj. Jednak nie było zawsze tak wesoło. Możliwe było wylosowanie dalszego życia w niepowodzeniach. I tu pojawia się historia pewnego gospodarza, u którego wciąż pojawiały się kamienie na polach, które utrudniły mu prace polowe. Jego „kara” nie kończyła się na tym – sam musiał zbierać te kamienie w niedziele i święta. Oprócz wyboru swojego losu, takie osoby obdarzane były nadzwyczajnymi zdolnościami. Najczęściej w opowieściach pojawia się możliwość bycia w kilku miejscach jednocześnie, wiedza o każdym przewinieniu podwładnego, a ci którzy osiągnęli wysoki stopień wtajemniczenia – poznawali datę swojej śmierci. I tu ciekawe – śmierci można było uniknąć, gdy poświęciło się w swoje miejsce inną osobę. Takie opowieści zasłyszane od rodziców, którzy słyszeli od swoich rodziców, krążą po terenach Krajny Złotowskiej od dawna. Ale jak usłyszy się opowieść od kogoś, kto był świadkiem niewytłumaczalnych zdarzeń z „frajmaurerm” w roli głównej, to włos jeży się na ciele. Oczywiście przelanie tego na papier nie odda ducha tych opowieści. Tym bardzie, że sposów przekazu, gwara, emocje i ta pewność, że to co się widziało, choć niewytłumaczalne, było prawdziwe, tworzy taką magiczną otoczkę, że słucha się tego z otwartymi ustami.

Komentarze

Dodaj komentarz

  • Beata Gwizdała
    16 lipca 2019 at 23:28

    Pochodzę z Kamienia Krajeńskiego. Większość tu opisanych zwyczajów o wierzeń znam z opowieści babci. Twierdziła też, że widziała mojego ducha, czyli opuszczalam cialo, by być w kilku miejscach. Włos się jeżył na głowie, gdy tego słuchałam. Mówiła też o niemowlętach, które rodziły się z zębem. Po śmierci tym ludziom obcinalo się głowę, wkladało w trumnie między stopy, by moribunt nie nałożył sobie jej na powrót. Gdyby pozostał „w całości”, wymarlaby wieś. Niestety, nie pamiętam, jak babcia nazywała takie osoby.

chat
Dodaj komentarz
keyboard_arrow_up